dlatego wcześnie rano wstałem z mamą i tatą i poszliśmy do portu. to jest bardzo blisko od babci domu, podobno niektórzy to mogą dorzucić beretem. no więc w tym porcie stał przy nabrzeżu statek desantowy poznań. wskoczyłem więc czym prędzej do chusty u taty na brzuszku i byłem gotów do desantu na ten statek. mama się śmiała, że trochę stary, ale spotkała przystojnego marynarza i tata poprosił, żeby nam zrobił zdjęcie. ten właśnie marynarz mówił, że odkąd jest kryzys, to statek raczej stoi w porcie, bo są oszczędności, na szczęście ten cały kryzys nie był przeszkodą, żebym sobie pooglądał różne rzeczy na tym okręcie. marynarz opowiadał, że czasem jak już się uda wypłynąć, to ten okręt zabiera w rejs 20 ciężarówek i płyną kilka dni, a mieszkają wszyscy – czyli 60 żołnierzy z tych ciężarówek w jednej sali co się nazywa desant i nie ma tyle wody i się nie myją przez 5 dni nawet. wyobraźcie sobie co to za zapachy z tego desantu są. chyba jak ich już wydesantują na ląd, to wszystkie wrogie wojska uciekają gdzie pieprz rośnie z powodu tych zapachów.
potem pojechaliśmy z dziadkami i rodzicami za zachodnią granicę. co prawda muszę się wam przyznać, że ja zrobiłem to całkiem nielegalnie, bo nie mam ani paszportu ani dowodu, ale mama powiedziała, że powinno się udać. no więc w niemczech pojechaliśmy najpierw na wzgórze golm, co ma 71 m n.p.m, mieści się na nim cmentarz ofiar wojny. była tam też komunistyczna rzeźba matki, co nie pasowała do linii partii i ją wstawili na cmentarz. nie wiem o co chodziło z tymi komunistami, ale ta rzeźba wcale nie była taka zła.
zaraz po wizycie na wzgórzu pojechaliśmy w stronę zachodnią i po drodze na łące napotkaliśmy słonie i to do tego słonie brunatne, miały taki kolor. wszyscy chcieli zrobić mi z nimi zdjęcie, no bo kto mi potem uwierzy, że widziałem na łące na niemieckiej stronie wyspy uznam brunatne słonie, ale stwierdziliśmy, że zdjęcie zrobimy w drodze powrotnej. oczywiście okazało się, że nieopodal słoni był cyrk berolina.
pojechaliśmy dalej, aż do prawdziwego celu naszej podróży, czyli haus auf dem kopf, sami zobaczycie co to takiego, ale czułem się tam fantastycznie. potem podskoczyliśmy tylko jeszcze do wolgastu, gdzie dziadek koniecznie chciał pokazać tacie zwodzony most. dobrze, że my, czyli babcia, mama i ja też się załapaliśmy, bo most był rzeczywiście niezwyczajny.
jak wracaliśmy to na łące niestety nie było już brunatnych słoni. wszyscy bardzo się zmartwili, a ja najbardziej. na szczęście kilka kilometrów dalej na łące pasły się bizony i też mi się spodobały.
wieczorem poszliśmy wszyscy na jarmark, który odbywał się na nabrzeżu. spotkaliśmy tam wujka irka z ciocią lidką i ich córką weroniką (już ich poznaliście). wujek irek zajadał hamburgera, ale zamiast mięsa miał matjasa, to taki śledzik i gdyby nie to, że tata pękał w szwach po babcinym obiedzie, to pewnie też by takiego chapnął. wskoczyliśmy po drodze jeszcze na holownik, bo można było zwiedzać, a potem dziadek zabrał mnie, tatę i mamę na diabelski młyn. nie wiedziałem co to takiego, a dowiedziałem się dopiero jak byłem na samej górze, czyli 40 metrów ponad ziemią, bo tam właśnie się obudziłem. mogłem trochę się rozejrzeć po okolicy.
ach tyle atrakcji i wrażeń, że jak zasnąłem to przespałem pierwsze karmienie i spałem łącznie prawie 6 godzin bez przerwy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz