po drodze na kaszuby zatrzymaliśmy się na chwilkę w zajeździe traperskim, gdzie rodzice zjedli śniadanko, no i ja przy okazji na tym skorzystałem, bo podjadłem i rozprostowałem nogi. dojechaliśmy bardzo sprawnie, bo wyjechaliśmy o 5 rano i była pusta droga. jak tylko się rozpakowaliśmy, to rodzice postanowili wybrać się na zwiedzanie i pojechaliśmy do szymbarku. tam byliśmy w domu sybiraków i w kolejnym domu do góry nogami. tata ze mną wszedł tylko na moment, ale nie było sprzętów w środku i nie było takiego efektu jak w poprzednim domu do góry nogami, w którym byłem. za to była pochyła podłoga i wszystkim się kręciło w głowie. w szymbarku widzieliśmy też najdłuższą deskę na świecie wpisaną do księgi rekordów guinnessa, która mierzyła ponad 36 metrów, zrobiono z niej stół noblisty lecha wałęsy. pokręciliśmy się jeszcze po okolicy i trzeba było wracać, a wieczorem rodzice zrobili grillowanie i pomagałem w tej kwestii tacie przerzucać karkówkę ze strony na stronę.
w sobotę pojechaliśmy do skoszewa, to niedaleko, bo też na kaszubach, tam mieszka wujek grześ, kolega ze studiów dziadków świnoujskich. ma super dom nad super czystym jeziorem. mama opowiadała, że wujek grześ z żoną i dwoma synkami sprowadzili się tam 18 lat temu, młodszy synek marcinek miał wtedy 3 miesiące, w tym czasie dom był w budowie, marcinek mieszkał z rodzicami i bratem w namiocie i kąpał się w wodzie z jeziora. bo taka czysta była. super, szkoda że było zimno, bo sam bym się wykąpał. rodzice też chcieli pójść na grzyby, ale wyszedł z tego spacer po lesie, bo grzybów nie było wcale. wujek grześ powiedział, że to dlatego, że za mało padało ostatnio. bardzo mi się w tym skoszewie podobało, szkoda, że byliśmy tak krótko. wieczorem oglądaliśmy z tatą mecz. okazało się, że tata bardzo się denerwował i mama powiedziała, że ma więcej nie oglądać, bo polacy słabo grali i nie ma co ich oglądać, a tata powiedział, że i tak będzie oglądał, bo jest prawdziwym kibicem, i że ja też będę prawdziwym kibicem.
w niedzielę mieliśmy tylko pół dnia, więc się spakowaliśmy i pojechaliśmy do kościerzyny, tam na rynku zjedliśmy gofry i odwiedziliśmy skansen parowozownię z 1929 roku. były tam różne parowozy i lokomotywy, a także wagony, wystawa z maskami gazowymi. potem dopiero przypomniałem sobie, że o tej parowozowni opowiadał mi niedawno żabek, który też tam był tego lata. w drodze powrotnej do warszawy zajechaliśmy jeszcze do fabryki porcelany w łubianie, nazywa się lubiana. ta fabryka w sensie. niestety ostatnia wycieczka już weszła i nas nie wpuścili na zwiedzanie, przyjedziemy za rok, a tymczasem mama na pocieszenie nakupowała jakichś misek i talerzy, haha na sekundę spuściliśmy ją z oka, a ona załadowała całe dwie wielkie torby. no a zapłaciła złota karta taty. nie wiem co to ta karta, ale jest to fajna rzecz, bo ciągle płaci za różne zachcianki mamy i moje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz