na granicy wszyscy byli bardzo mili, chociaż znowu byli panowie z karabinami, w dżinsach i okularach przeciwsłonecznych. musieliśmy też czekać na oddzielny autobus, który nas przewiezie na jordańską stronę, bo nie chcieli nas przewieźć z palestyńczykami, że oni niby robią zamachy i to ochrona dla turystów. mama powiedziała, że to ten apartheid co mówiła o nim nina i że to wcale nie jest dobra rzecz.
potem dojechaliśmy jakoś do hotelu w ammanie, w ammanie taksówkarze nie znają się na adresach i trzeba im tłumaczyć gdzie skręcać i jak jechać, a jak to robić, jak my przecież jesteśmy tu pierwszy raz i nie wiemy.
amman to stolica jordanii, i jak każda stolica w takim państwie, nie jest najlepszym miejscem do spędzania czasu. dużo kurzu, smrodów samochodowych. ale dobre to miejsce na robienie zakupów pamiątek i czasem coś ciekawego się znajdzie. dziś na przykład pojechaliśmy na cytadelę, gdzie znowu oglądaliśmy ruiny. tych ruin to w tym kraju naprawdę wiele. to były ruiny ammanu z dawnych lat i meczetu. byliśmy też na pysznym obiadku w blue fig cafe, który rodzice wzięli z przewodnika, no nie obiadek, tylko restauracje. było bardzo europejsko, zupełnie inaczej niż wszędzie do tej pory, bardzo nowocześni ludzie, panie bez kapturów i chust. ceny też mama mówi, że inne.
tak czy siak, powiem wam jeszcze, że w ammanie mam trochę znajomków, po pierwsze panią na recepcji naszego hotelu, która wymyśliła i załatwiła mi śmieszne łóżeczko (zobaczycie na zdjęciu), panowie taksówkarze co nas wozili, jeden nawet dał mi pokierować w samym centrum ammanu, pan co robił soki i nawet trochę dostawałem od rodziców i bardzo mi smakowały i inni, co mnie całowali, uśmiechali się do mnie i w ogóle. a w nocy polecieliśmy do warszawy, ze stolicy do stolicy, a tak inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz