po południu mama wróciła wcześniej z pracy, nawrzucała do walizek, co jej wpadło w ręce i pojechaliśmy po tatę. mama zadzwoniła do niego, żeby zszedł, bo znajomy coś dla niej podrzucił. no i tej miny taty, jak zobaczył najpierw nasz samochód, potem mamę i mnie, a na końcu walizy, to nie zapomnę chyba do końca życia. tata zawiózł nas na lotnisko i w końcu dowiedział się, co się święci, znaczy się, że lecimy do londynu. ho, ho, tam mnie jeszcze nie widzieli.
w samolocie byłem w miarę grzeczny, ale oczywiście tylko w miarę, bo ja przecież nie lubię siedzieć w tych pasach i ciągle muszę się gdzieś kręcić. teraz miałem taką atrakcję, że otwierałem i zamykałem stolik na jedzenie i niewykluczone, że pasażer przede mną troszkę mnie nie będzie lubił.
w londynie przez te lotniska, metra, ruchome schody i ludzi dookoła w ogóle nie byłem zainteresowany spaniem. w końcu zasnąłem i nie pamiętałem jak dojechaliśmy. a gdzie dojechaliśmy to już dowiecie się z następnego wpisu…


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz